Łukasz Bardziński Łukasz Bardziński
149
BLOG

Jak odkryłem Świętego Józefa

Łukasz Bardziński Łukasz Bardziński Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Opowiem Wam historię, w której jest Kobieta, jest mężczyzna i jest przede wszystkim Bóg. Nie będzie to jednak klasyczne love story, nie oczekujcie też dramatycznego finału, który chwyci za serce. Nasza historia trwa i Bóg jeden wie co nas jeszcze spotka.

Bogu można służyć na różne sposoby,  zawsze myślałem, że moim powołaniem jest walka. Chciałem służyć Bogu i chwalić jego imię w starciach z niewiernymi, wątpiącymi, ateistami. Moją pasją było wyszukiwanie nowej broni, która uzupełni  słowny arsenał, o kolejne argumenty. Jak niebezpieczna to była droga zdałem sobie sprawę kiedy stanąłem przed nią, w chwili kiedy potrzebowała mojej pomocy. Zdałem sobie wówczas sprawę, jak łatwo można się zatracić w walce i uczynić z niej cel, a nie środek. Odkryłem również jak łatwo można popaść w grzech pychy, mając za sobą kolejne starcia, które przeciwnika nie przybliżały do Jezusa, ale dawały poczucie wygrania w dyskusji. Wystarczyła do tego chwila, moment w którym zrozumiałem, że są inne formy bycia bożym wojownikiem i zdałem sobie sprawę, że największym wojownikiem bożych zastępów był Św. Józef. Są chwile w życiu, które zmieniają perspektywę.

Ale kim jest tajemnicza Ona, która była przyczyną tej przemiany, narzędziem w rękach Boga. Powiedziałbym, że to malarka, która maluje swój świat za pomocą słów. Gestem delikatnym i pełnym szacunku niczym zrywanie pielęgnowanych od dawna kwiatów, bierze Ona wydarzenie, osobę czy refleksję z jej życia i maluje piękny portret w postaci słów. W ten sposób dziękuje Bogu, za piękno jakie dostrzega wokół siebie. Jednak napisać, że to twórcza i wrażliwa na piękno osoba byłoby banałem. Zachwycająca jest również jej prezencja, która mogłaby służyć do prezentowania najdroższych strojów na wybiegu, ona jednak lepiej czuje się w t shircie – najpraktyczniejszym stroju dla wolontariuszki pomagającej potrzebującym.

Poznaliśmy się na wolontariacie w Ziemi Świętej. Trudno mówić o typowym spotkaniu. My się minęliśmy. W takich chwilach, można by powiedzieć, że trzeba uważać o czym się marzy. Rozmawialiśmy krótko, ale zdążyłem wyrazić nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Wydawało się, że to były puste słowa. Wróciłem do Polski, ona mieszkająca na co dzień w Ameryce Północnej przez kilka miesięcy pozostała w Izraelu. Trochę przypadkiem zaczęliśmy rozmawiać ze sobą podczas Bożego Narodzenia za pośrednictwem facebooka. Przez kolejne kilka lat poznawaliśmy się za pośrednictwem internetu, ponieważ kiedy ona wróciła do domu po wolontariacie, rozdzielił na ocean. Podczas naszych rozmów zrodziło się marzenie o spotkaniu.

W życiu nie ma przypadków. Utrzymywaliśmy  kontakt pomimo dzielących nas tysięcy kilometrów. Długo wyczekiwane spotkanie, do końca nie było pewne, jednak mieliśmy wrażenie, że Bóg nam sprzyja. Że Bóg lubi oglądać nas razem w bliskich jemu miejscach. Światowe Dni Młodzieży były tym czasem kiedy nasze marzenie miało się spełnić i po spotkaniu w Ziemi Świętej mieliśmy znowu się zobaczyć w Krakowie.  Kiedy już byliśmy pewni, że to spotkanie nastąpi i odliczaliśmy godziny, kolejny raz spotkała ich ogromna fala przeciwności. Spóźniony pociąg, problemy z telefonami, udaremniały nam skutecznie kontakt.  I kiedy już myślałem, że za chwilę zacznę tracić nadzieję, ona po prostu odwróciła się w tłumie anonimowych ludzi.

Teraz już wszystko miało być idealne, moja  głowa pełna była planów na wspólne odkrywanie świata. Wszystko jednak okazało się nieaktualne, kiedy uśmiech na jej twarzy musiał ustąpić miejsca grymasowi bólu. Czasem serce coś chce, ale ciało mówi nie i nic z tym zrobić nie można. Kontuzja nogi odebrała radość ze wspólnej pasji podróżowania.

Z perspektywy czasu pokrzyżowane plany mogą okazać się jednak darem od Boga. Straciliśmy dużo dobrej zabawy. Ale  zyskałem coś znacznie ważniejszego. Odkryłem, że Bogu można służyć nie tylko szermierką słowną. W opiece nad bliskim sercu bliźnim odkryłem to co nadaje sens życiu. W pomocy i opiece zobaczyłem coś co dużo silniej definiuje dusze wojownika niż tysiąc pojedynków. Musiałem łączyć delikatność, potrzebną do kojenia jej bólu, z siłą i odwagą potrzebną do usuwania kolejnych przeszkód na jej drodze. Bo przecież jej dobro stało się dla mnie najważniejsze. Instynktownie oddawałem jej siebie, czerpiąc radość z tego, że mogę to czynić nie oczekując nic w zamian. Szukając wzorca, do którego mógłbym dążyć we wspieraniu jej, przypomniałem sobie o Św. Józefie, który nie bał się dalekich podróży, nie bał się postawić na wierność i zaufanie Bogu i Swojej Wybrance, przeciwstawiając się jednocześnie prawu i obyczajom, o czymś co współcześni nazwali by racjonalizmem nie wspominając. W najbardziej beznadziejnej sytuacji zawsze na pierwszym miejscu miał dobro Maryi i dzieciątka. Wiedziałem, że do Św. Józefa mi daleko, ale chciałem mieć go w tym czasie za drogowskaz, latarnię, która wskaże słuszny kierunek.

Kiedy czas naszego spotkania dobiegł końca, kiedy przechodząc przez bramkę kontrolną na lotnisku odwróciła się po raz ostatni, żeby obdarować mnie uśmiechem na dowiedzenia, byłem szczęśliwy. Czułem też dziwny w takiej sytuacji spokój, ten spokój towarzyszył mi cały czas, paradoksalnie zaskakiwał mnie, bo przecież kiedy spotyka się kogoś na kogo czekało się kilka lat, powinno się odczuwać chociaż odrobinę niepokoju, tymczasem ja cały czas czułem się, jakbyśmy znali się dobrze od lat, jakiś głos w sercu szeptał mi, że wszystko będzie dobrze.

Wiedziałem, że chociaż ostanie dni, pełne niezrealizowanych planów  mogły wydawać się katastrofą, dla nas był to okres pełen szczęścia, przejawiającego się w zwyczajności, po prostu możliwości dzielenia się sobą i czasem z drugą osobą.

Nasze spotkanie odebrałem jako kilka lekcji- lekcję pokory, względem Boga i jego planów, lekcję zaufania w łaskę Naszego Pana i wreszcie lekcję która pokazała mi,  jak można służyć Bogu, po prostu będąc z drugą osobę, zwyczajnie codziennym wsparciem i opieką.

Bóg sprawił, że ŚDM, to nie była dla nas okazja do spotkania a ogromna życiowa Katecheza.

Wierzymy w Boga, upatrujemy w niezaplanowanych zdarzeniach, które ubarwiają nasze wspólne losy, rodzaj zabawy Pana Boga, który po prostu nas kocha. Dlatego już czekamy co jeszcze przyniesie życie. Chociaż jesteśmy  teraz daleko od siebie, wspólnie dziękujemy Bogu, za te kilka dni.

urodzony w roku 1984, marzy o świecie będącym przeciwieństwem książki Orwella, z której tytułem jego urodziny się zbiegły. Politolog, przez monarchistów uznany za przedstawiciela romantyzmu politycznego. Uwielbia poznawać świat i odkrywać pozapolityczne aspekty romantyzmu. Pisze i czyta w dużych ilościach. Najlepiej przy akompaniamencie dobrego rocka w tle.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości